piątek, 30 grudnia 2011

Czyż nie dobija się koni ?



Natknąłem się niedawno, w skądinąd inteligenckim piśmie „Dialog”, na tekst  dyrektora Teatru Śląskiego Tadeusza Bradeckiego (tu). Tekst ów pod wiele obiecującym tytułem Nowy Początek oczarował mnie znacznie poetyckim charakterem.
            Oto bowiem pan Bradecki z lekkim dystansem, czasem w trzeciej osobie, to znów z rozbrajającym szczerością i sugestywnością wyznaniem snuje swą opowieść o tym, jak wielkie wyzwanie i ciężką pracę stanowi kolejny sezon dla teatru, który prowadzi. Złośliwiec odparłby zapewne, że my – widzowie – mękę tę współodczuwamy. Jednak nie idzie o to, by – rozpływając się w krytyce i dekonstrukcji tego ponurego strumienia świadomości, z obnażania miałkości niezbyt klarownego wywodu Bradeckiego – czerpać radość. Wszak wiemy nie od dziś, że granica oddzielająca poezję od grafomaństwa jest dalece cienka – dla niektórych wręcz niezauważalna. Mnie oczarował Bradecki wyborem bohatera swej przypowieści.
            Jest nim ów „młody aktor” wychowany na zapisach filmowych spektakli (brak tego typu publikacji z repertuaru Teatru Śląskiego ocala ostatni promyk nadziei, że może idzie o te filmowe zapisy Klaty czy Warlikowskiego). Ten, który zmaga się wciąż i na nowo z sobą samym, ze swymi aspiracjami, czując jednocześnie dość ciężki oddech swych „doświadczonych kolegów”, oraz kierownictwa, łaknie udziału w tej uświęconej wspólnocie dusz, w tym mistycznym rytuale dławiącej egzystencji wyzutej z „nieznośnej lekkości bytu”.  Ten żółtodziób, choć nie zna swych ról, a egzamin, który zdać musi (o czym przypomina z właściwym sobie wdziękiem dyrektor Bradecki) nie przewiduje poprawek, zawsze może liczyć na życzliwych kolegów którzy podszepną mu zapomniany fragment tekstu. I zaraz przed oczyma mam niedawno zagrany spektakl dyplomowy bytomskiego oddziału PWST, stary i wyświechtany, powie ktoś, tekst Mc Coya. Zapewne nie tak jak Mayday, przed którym nagle, ku mojej uciesze, wzbrania się Bradecki. Czyżby nadszedł długo oczekiwany moment refleksji, by nie powiedzieć katartycznego przebudzenia? Nadzieja ginie pod gatunkowym ciężarem iście eschatologicznej frazeologii.
 Myślę o tych młodych adeptach sztuki aktorskiej, zdających swój najtrudniejszy w życiu egzamin nieprzewidujący poprawki, i widzę, zdawałoby się, ten sam pot, łzy i lęk, o których wspomina Bradecki. A jednak jest jakby inaczej – czyżby dlatego, że tym „młodym aktorom” nikt nie podpowiada tekstu? Czy dlatego, że opętani jakąś mistyczną pasją opowiadają nam fascynującą i ponadczasową opowieść o odwiecznych ludzkich wzlotach i nikczemnościach, miast po raz setny nurzać się w żenujących farsach i miałkich powiastkach prowincjonalnych demiurgów miejscowych scen? Nie, zapewne w ich zespole nie panuje po prostu tak rodzinna atmosfera szacunku, sympatii, wzajemnego wsparcia, jaka od lat jest udziałem trupy Teatru Śląskiego.
            Później raczy nas Bradecki obrazem epickich wędrówek rzesz aktorów i aktorek okupujących dyrekcję z żądaniem obsadzenia, w rolach mogących wywołać pewien „demograficzny dysonans”. Słowem – każdy chce mieć dwadzieścia lat.
            I tak oto dzięki wielokrotnym powtórzeniom, oraz innym zabiegom retorycznym dyrektora Bradeckiego, naszym udziałem staje się jego osobiste „piekło powtarzalności”. Powtarzalności sezonów, które trzeba wypełnić jakąś, czasem byle jaką jakością, „młodych aktorów” zdających jakieś tam egzaminy bez sesji poprawkowych, starych aktorów chcących na nowo stać się „młodymi aktorami”, etc. Ten „wieczny powrót” zdaje się nie mieć końca.
            A gdy już dobrniemy do ostatniego akapitu, gdzie w stylu nieco scholastycznym, a więc właściwym także dla sposobu zarządzania instytucji, którą Bradecki reprezentuje, obwieści nam on, że wszystkie te staro-nowe początki „piętrzą się za nami” służąc przykładem i przestrogą, wydaje nam się skądinąd słusznie, iż całość tego wywodu sprowadzić moglibyśmy, w ślad za autorem, do tego wyznania twórczej i życiowej filozofii zapożyczonej średniowiecznym mędrcom pt „Mówią wieki”. I kiedy zda się nam, że oto dotknęliśmy  wreszcie tajemnicy… dowiadujemy się nagle i niespodziewanie, że Nowy początek dlatego jest nowy, że był już kiedyś stary początek, i to nawet wiele razy. Cokolwiek to znaczy panie Bradecki, chapeau bas!

środa, 28 grudnia 2011

zimowe wspomnienia o gorącym lecie


z teatralnym tłem, a jakże! zdjęcie zrobiłam tego lata w dniu Wniebowzięcia na Montmartre; w tle paryskie dachy, na pierwszym planie nowotestamentowa scena, ot, biblia pauperum ;-)

niedziela, 18 grudnia 2011

Vaclav Havel (1936-2011)

Browarnik
A można spytać, co pan właściwie pisałeś?
Waniek
Sztuki teatralne.
Browarnik
Sztuki teatralne? I grali to w jakimś teatrze?
Waniek
Tak.
Browarnik
Hm. No taak. To powiadasz pan, że sztuki teatralne. A wiesz pan,
mógłbyś pan napisać taką sztukę o naszym browarze!

Vaclav Havel, Audiencja, 1975

środa, 7 grudnia 2011

Bilety do teatru za 10 zł

Bilety do teatru za 10 zł.
Kilka miesięcy temu uczestniczyłem w posiedzeniu komisji kultury i dziedzictwa -Rady Miejskiej w Zabrzu. Tematem posiedzenia była realizacja misji animacji i edukacji kulturalnej przez Teatr Nowy, Towarzystwo Kultury Teatralnej, MDK oraz MOK. Była to moja pierwsza wizyta na tego typu spotkaniu. Temat edukacji kulturalnej nie jest mi obcy, dlatego jako mieszkaniec Zabrza postanowiłem wziąć udział w posiedzeniu.

Edukacja kulturalna jest polem zainteresowania wielu teoretyków i praktyków. Jak można pokrótce scharakteryzować nowoczesną edukację kulturalną? Specjaliści piszą o takich jej elementach jak "twórczość" w przeciwieństwie do "odtwórczości", o nienarzucaniu wzorów przez autorytety, o potrzebie stworzenia przestrzeni „dialogu, zrozumienia, dobrowolności i samorealizacji, nawet kiedy odbywa się w instytucjonalnych ramach”.[1] Od osoby edukującej oczekuje się, aby wobec edukowanych była partnerem, opiekunem, tym który nie tyle kształtuje potrzeby kulturalne, ale je uświadamia i wydobywa. Wskazuje się także na niebezpieczeństwo w postrzeganiu kultury jedynie przez pryzmat tzw. sztuki wysokiej. Akcentuje się potrzebę opracowania strategii, długofalowego współdziałania instytucji, czyli poważnego traktowania tego zagadnienia.

Z czym natomiast spotkałem się na posiedzeniu komisji kultury i dziedzictwa w Zabrzu? Przedstawiciele placówek kulturalnych prezentowali swoje zasługi na polu edukacji kulturalnej. Przyznam, że słuchając kilku wypowiedzi zacząłem wątpić czy wszyscy zebrani rozumieją, czym jest edukacja kulturalna i na czym polega misja placówek kulturalnych na tym polu. Przychodząc na spotkanie spodziewałem się, że usłyszę o ciekawych projektach, programach, o wizji czy strategii działania w zakresie edukacji kulturalnej poszczególnych placówek, a może nawet o wspólnych projektach, wspólnym programie. Nic z tych rzeczy. Słowa wizja, planowanie, strategia, program nie padły. W zamian usłyszałem: mamy cennik za wynajem sal; firmy wynajmują sale; teatralna kawiarnia otwiera się na muzyków; chętnie udzielimy wsparcia pożyczając kostium; jesteśmy otwarci na propozycje… i wiele innych wypowiedzi, które stawiają pod wielkim znakiem zapytania realizowanie misji statutowych przez niektóre placówki.

Dobry humor uczestników spotkania, (choć mój już dawno został nadszarpnięty), odważyła się popsuć jedna z uczestniczek spotkania, która prowadzi w mieście amatorski teatr. Opowiedziała o problemach, z jakimi zmuszona jest się borykać pracując na co dzień z młodzieżą. Wreszcie i ja postanowiłem zabrać głos, kiedy padły słowa o tym, że metodą na zachęcenie zabrzańskiej młodzieży do uczestnictwa w kulturze, a dokładnie do przyjścia na spektakle Teatru Nowego jest propozycja biletu za 10 zł. Dodajmy, że chodzi o spektakle wieczorne. Te przedpołudniowe, jak wszyscy wiemy, są oblegane przez młodzież szkolną, która niekoniecznie idzie do teatru z własnej woli czy inicjatywy. Przedstawiciele TN nie kryli zdziwienia z powodu tak małego zainteresowania młodych Zabrzan ich cenowym upustem.
Odczytałem uczestnikom posiedzenia wybrane tezy zawarte w raporcie o problemach edukacji kulturalnej w Polsce, opracowanym na zlecenie MKiDN[2]. Proponowałem pochylić się nad kilkoma kwestiami poruszonymi w raporcie. W zamian usłyszałem od Pani Prezydent, że minister lepiej postąpiłby dając zamiast raportu pieniądze. Powstaje w mojej głowie pytanie, na co pieniądze? Chciałem rozmawiać o edukacji kulturalnej, a nie o nowych inwestycjach w infrastrukturę kulturalną, bo obawiam się, że za jakiś czas mało kto wybierze się w te miejsca, nawet jeśli bilety będą po 10 zł.

Dyskusja, w której uczestniczyłem była potwierdzeniem tego, że edukacja kulturalna wciąż jest traktowana po macoszemu i że wspomniany raport zawiera niestety prawdziwą diagnozę.
Żałuję, że na spotkaniu nie pojawiło się więcej animatorów, którzy pracują bezpośrednio z dziećmi, młodzieżą, dorosłymi w zabrzańskich placówkach kulturalnych. Wiem, że wykonują nieraz świetną robotę. Miałem okazję kilkakrotnie oglądać ich dokonania. Jestem jednocześnie przekonany, że wielu z nich zaproponowałoby znacznie ciekawsze rozwiązania dla edukacji kulturalnej niż ich przełożeni.
Nie przekreślam sensu wszystkich działań, o których wspominali przedstawiciele placówek kulturalnych. Pojawiły się przecież i te godne zainteresowania, jak choćby zrealizowany przez Teatr Nowy projekt w ramach programu „Lato w teatrze” (a jednak minister daje pieniądze!). Oczekiwałbym jednak od Komisji poważnej dyskusji na temat edukacji kulturalnej.

Pełna wersja raportu MKiDN:

Protokół z posiedzenia komisji:


Klata na Śląsku. Retrospektywa


Nie ma wolności dla wrogów wolności

Teatr Wyspiańskiego, wieczorny pokaz spektaklu Jana Klaty, kolejne "Interpretacje", wielka niewiadoma. Po mocno politycznym, PRL-owskim "Rewizorze" zrealizowanym w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu, opowie nam Klata tego wieczoru o wielkiej sprawie, "Sprawie Dantona" wg Przybyszewskiej

Droga wiedzie widza poprzez ciemne kulisy, ku scenie, na której rozegra się dramat jednego człowieka – Maksymiliana Robespierre’a. Wszyscy jesteśmy częścią tej historii – tłumem, który burzył i nieustannie burzy swoje bastylie. Jesteśmy masą wiwatującą, gdy Ludwik XVI kładł głowę na szafocie, jesteśmy tymi…dosyć! A może chodzi o wielki spektakl historii, o kulisy dziejów, wielkich przełomów, idei, które wyleczyć nas mają z „nieznośnej lekkości bytu”? Podążam podekscytowany tą drogą, by nagle, niczym w onirycznej wizji szaleńca znaleźć się pośród bohaterów Wielkiej Rewolucji, najdonioślejszej, bądź jak chcą niektórzy, najmroczniejszej chwili w nowożytnej historii. Spektakl trwa, kostiumy z epoki, rewolucja toczy się nieustannie, ktoś ze świty wodza przechadza się nerwowo. Jedynie scenografia jakby z innego snu – snu innego szaleńca. Wysypisko, jakieś kartony, niczym baraki bezdomnych. Jak to być może? Śmietnik historii, rewolucja gdzieś na obrzeżach współczesnego Metropolis? Postmodernistyczna pustynia, owa „jałowa ziemia”, jakiś O’Haryzm, jakaś degrengolada. A pośród tego pustkowia wanna, w niej on – Rrrrrrobespierre! Upozowany na Marata, leży bez życia. Złowrogie proroctwo, wszyscy znamy jego los, znamy los rewolucji. Francuski adwokat złoży swą głowę na jej ołtarzu. Jakaż to zresztą różnica: wanna, czy gilotyna – istotne, a może wręcz banalne, dlaczego?

I o tym właśnie jest dla mnie „Sprawa Dantona” Jana Klaty. Winno zatem zostać nazwane to widowisko już raczej „Sprawą Robespierre’a”. Nie sposób oczywiście pominąć rewelacyjnego Cichego w roli tytułowej, ekstrawaganckiej Preis w roli… Rewolucji – cały zespół sięgnął wyżyn aktorskiego kunsztu. Jest jeszcze coś: muzyka, oprawa dźwiękowa. Dobór songów przyprawia całości entourage’u rockowej opery.

W niezapomnianej scenie, gdy nagle gasną wszystkie światła, na „śmietniku historii” zalega cisza, w chwilę później, niczym jej mroczny chichot, rozbrzmiewa warkot pił mechanicznych, znikąd, zewsząd dobiega refren „Children of the Revolution ” T-Rexów. I zjawiają się one, wściekłe i zajadłe dzieci rewolucji, bawiące się w bardzo, bardzo niebezpieczną grę. A pośród nich ów zagubiony, piękny i przerażający, smutny, acz pełen pasji chłopiec, tak chłopiec, mimo ciężaru historii nieustannie noszonego na barkach, niczym krzyż, jak gwiazda glamrocka, Marcin Czarnik czyni z Robespierre’a niemal ikonę. Przydaje mu cech chrystologicznych, rzekłby polski inteligent, romantyk. Zbawieniem przezeń oferowanym jest rewolucja, której zawierza, ceną – osobista ofiara, życie, które podporządkować musi wielkim trybom historii. Bohater, który za swą chęć uczynienia „Nowego, wspaniałego świata” lub choć naprawy istniejącego, płaci straszliwą cenę – wyzbywa się własnej egzystencji. Jest jeszcze coś, co Maksymilian poświeci na ołtarzu Wielkiej Rewolucji, nim, wpadłszy w spiralę przemocy i terroru, sam położy na nim głowę. Coś o co walczy, coś prawdziwego, jedynie nieskalanego, bliskiego prawdziwej wielkości w tym unurzanym we krwi, oszalałym, groteskowym i makabrycznym świecie ciągłej i niepohamowanej konsumpcji idei, walki, przemocy i upadku – miłość do Kamila Desmoulins’a (w tej roli zjawiskowy Bartosz Porczyk). 

To właśnie powolny upadek Maksymiliana Robespierre’a, jego przemiana z niegodzącego się na terror i nieprawość strażnika republikańskich ideałów, w tyrana. Ta podróż – od jakże banalnej dla nas dziś chęci „ruszenia z posad bryły świata”, buntu wobec zastanego porządku, umiłowania wolności, z wielkiego marzenia o świecie równości i braterstwa, oświeceniowej wiary w postęp, dobro człowieka, dobrobyt i szczęście dla wszystkich obywateli republiki, świata, ku powszechnej zbrodni, ku masowym rzeziom, podejrzliwości, obsesji zdrady, teatrowi okrucieństwa, ku odrażającemu spektaklowi zemsty i śmierci, apokaliptycznej wizji końca dziejów prowadzącego do upadku człowieczeństwa – staje się punktem centralnym, osią fabuły.

Bo choć wszyscy znamy z lekcji historii koniec tej opowieści – od chwili, gdy wstępujemy na scenę, na której ów spektakl się rozegra, gdy ujrzymy wannę, jak z obrazu Jacques-Louis Davida – to zadajemy sobie, i nieustannie winniśmy sobie zadawać, pytanie: jak to możliwe? Gdzie popełnił błąd Maksymilian Robespierre? Jak ze szlachetnego obrońcy ideałów zmienił się w bestialskie narzędzie nieludzkiego terroru? Co stało się początkiem końca, co zagubił w tym wielkim widowisku? Gdzie my popełniamy pewnie nie tak brzemienny w skutkach błąd, który jednak i dla nas wieszczy nadejście czasu wewnętrznego cienia, z którym już zawsze będziemy się zmagać?

Spektakl Klaty, jak każde prawdziwe arcydzieło, nie daje łatwych odpowiedzi, wwierca się w umysł, wciąga do gry, żąda zaangażowania, współudziału. Starcie tytanów – Dantona i Robespierre’a – to wielkie słowa, wielkich ludzi? A może demagogia i ujadanie maluczkich? Prywatna rozgrywka, konflikt wybujałych ambicji, żądza władzy? Być może w przypadku „Człowieka X Sierpnia” Robespierre nazbyt stanowczo opierał się machinie terroru, był intelektualistą, człowiekiem świadomym politycznych, społecznych i etycznych następstw zgody na podszepty Saint Justa i jemu podobnych. Maksymilian rozumiał doskonale, że raz pchnięta w ruch machina radykalnej rewolucji nie zatrzyma się dopóty, dopóki nie pożre całej rzeczywistości, włącznie ze swymi dziećmi, włącznie z nim samym.

Kiedy więc Maksymilian poniósł klęskę? Kiedy pojawiła się rezygnacja, oznaczająca zgodę na makabryczny pochód śmierci, znaczącej swój trakt tysiącami owych wielkich ołtarzy, na których odbywać się miały jakobińskie msze czerwone?

Oprócz idei rewolucji, którą Robespierre był ogarnięty, obezwładniało go jeszcze jedno uczucie, miłość do młodego pisarza i publicysty Desmoulins’a. To jedynie uczucie, genialnie wygrane przez duet Czarnik-Porczyk, mogło ocalić w przywódcy Komitetu człowieka. Mimo iż przez cały czas zdaje się Kamilem manipulować, stara się go chronić, jak gdyby chciał, by zachował niewinność, młodzieńczą wierność ideałom; to co sam, zmęczony ciągłą walką utracił, a co pociąga go u młodego literata, stara się dać mu, czy raczej pomóc zachować – życie jakiego sam pragnął, a które dawno już poświecił dla „sprawy”.

Rozpatrując los Maksymiliana trzeba mieć na względzie czas, w jakim przyszło mu żyć – smagany niszczącym wichrem historii przegrywa z chwilą, w której za namową swego otoczenia, nie mając już siły dłużej zmagać się z oponentami, wydaje swą jedyną – poza rewolucją – prawdziwą miłość, a może jedynie namiętność Kamila Desmoulins’a, na łaskę trybunału. Wyrok zapadł już dawno… szafot. Rewolucja dopomina się krwawej ofiary. Tej samej Rewolucji głowę odda George Danton – wyrok usłyszy niedługo później Maksymilian Robespierre. 

Przedstawienie musi trwać 



Epilog

Raz jeszcze więc, ciemnym korytarzem, pośród aktorów w teatrze historii. Nie ma kurtyny. Ta sama wanna, te same kartony, gdzieś na tyłach rzeczywistości. Ten sam Robespierre? Zasiądźmy na scenie, spektakl trwa nieustannie. Wszyscy jesteśmy jego częścią. Zawsze.

niedziela, 4 grudnia 2011

Adam Hanuszkiewicz 1924-2011



Skałom trzeba stać i grozić, Obłokom deszcze przewozić, Błyskawicom grzmieć i ginąć, Mnie płynąć, płynąć i płynąć ...


poniedziałek, 28 listopada 2011

Klata na Śląsku

zdj. Grzegorz Hawałej/PAP
Miłość w czasach zarazy, czyli Kazimierz i Karolina versus światowy kryzys finansowy

          Myślałem kiedyś, że drażni mnie teatr polityczny, teatr zbyt zapatrzony w codzienność, że irytują mnie prztyczki wymierzone w pseudointelektualne „elity” i możnych imitujących artystyczną bohemę celebrytów. Że nie lubię teatru Jana Klaty. Wkrótce jednak zmądrzałem i to nie dlatego, że zobaczyłem wrocławską Sprawę Dantona czy krakowską Trylogię. Powodem mego nagłego oświecenia nie była też wirtuozerska interpretacja świetnego tekstu Bożeny Keff. Powód, drodzy Państwo, był dalece bardziej prozaiczny. Otóż któregoś dnia włączyłem odbiornik telewizyjny, by obejrzeć wieści ze świata. I oto usłyszałem jak telewizyjni „mędrkowie” ujawniali swe sądy nad przyczynami nieskończonego upadku Najjaśniejszej.
          Wtedy zrozumiałem, że Kazimierz i Karolina, podobnie jak na przykład Szajba, nawet kiedy nie są uniwersalnymi arcydziełami o meandrach człowieczeństwa i tajemnicy egzystencji, są dziełami potrzebnymi nam jak powietrze. Szczególnie w dusznej atmosferze lokalnego środowiska teatralnego.
          Powie ktoś: Reżyser Rewizora nie dotknął w Kazimierzu… nieodgadnionej tajemnicy bytu człowieczego, nie powiedział nam wiele o świecie, o dziejach. Zgoda. Lecz po raz kolejny opowiedział nam kilka gorzko zabawnych słów o nas samych. O naszych obsesjach, skrywanych żądzach, pretensjach, poczuciu krzywdy, frustracjach. Stendhalowskie „zwierciadło” znów przechadzało się naszym gościńcem. Nie ominęło fontanny w supermarkecie, do której zagubieni ludzie wrzucają w jakimś groteskowym geście monety wiedząc, że wrócą tam już w następną niedzielę z całą swą rodziną, być może ich dorastające córki zajrzą tam nawet rychlej w poszukiwaniu odrobiny ciepła i zrozumienia u „starych pojebów”. I znów zakrzyknie ktoś, po co nam oglądać nasz własny upadek? Można rzecz jasna zbić zwierciadło, ale czy wtedy świat w nim widziany zniknie?
          Nawet jeśli krzyż z puszek „Lecha” niesiony przez galerianki nie robi już dziś takiego wrażenia, to pytanie o to „Gdzie jest krzyż?” z perwersyjną wręcz przewrotnością doskonale wpisuje się w dzisiejszą debatę nad krucyfiksem w świątyni świeckiej demokracji. A i zdesperowany Cywek Kosa ze swoim bojowym zacięciem i konserwatywnymi poglądami, przejawiającymi się w tradycyjnym, delikatnie mówiąc, postrzeganiu roli kobiety, jakoś tak zaskakująco wpasował się w warszawskie przygody chłopaków czczących Niepodległość.
Są wreszcie i oni: Kazimierz i Karolina. Młodzi, piękni, nieco zagubieni. Kochają się przecież, to nie ich wina, że pogubili się trochę w świecie wzajemnego uprzedmiotowienia. Ostatecznie, już Fromm zauważył, że „Nie należy się specjalnie dziwić, że w kulturze, w której przeważa orientacja handlowa i w której sukces materialny jest najważniejszą wartością, stosunki w dziedzinie ludzkiej miłości podlegają temu samemu schematowi wymiany, jaki rządzi rynkiem towarowym czy rynkiem pracy”.
          Może zatem Klata powiedział nam tym spektaklem – o uwikłaniu człowieka w samego siebie i w drugiego człowieka – znacznie więcej niż może się nam początkowo wydawać?

Startujemy

Zapraszamy do lektury naszego bloga.