Natknąłem się
niedawno, w skądinąd inteligenckim piśmie „Dialog”, na tekst dyrektora Teatru Śląskiego Tadeusza
Bradeckiego (tu). Tekst ów pod wiele obiecującym tytułem Nowy Początek oczarował mnie znacznie poetyckim charakterem.
Oto bowiem pan Bradecki z lekkim
dystansem, czasem w trzeciej osobie, to znów z rozbrajającym szczerością i
sugestywnością wyznaniem snuje swą opowieść o tym, jak wielkie wyzwanie i
ciężką pracę stanowi kolejny sezon dla teatru, który prowadzi. Złośliwiec odparłby
zapewne, że my – widzowie – mękę tę współodczuwamy. Jednak nie idzie o to, by –
rozpływając się w krytyce i dekonstrukcji tego ponurego strumienia świadomości,
z obnażania miałkości niezbyt klarownego wywodu Bradeckiego – czerpać radość.
Wszak wiemy nie od dziś, że granica oddzielająca poezję od grafomaństwa jest
dalece cienka – dla niektórych wręcz niezauważalna. Mnie oczarował Bradecki
wyborem bohatera swej przypowieści.
Jest nim ów „młody aktor” wychowany
na zapisach filmowych spektakli (brak tego typu publikacji z repertuaru Teatru
Śląskiego ocala ostatni promyk nadziei, że może idzie o te filmowe zapisy Klaty
czy Warlikowskiego). Ten, który zmaga się wciąż i na nowo z sobą samym, ze
swymi aspiracjami, czując jednocześnie dość ciężki oddech swych „doświadczonych
kolegów”, oraz kierownictwa, łaknie udziału w tej uświęconej wspólnocie dusz, w
tym mistycznym rytuale dławiącej egzystencji wyzutej z „nieznośnej lekkości
bytu”. Ten żółtodziób, choć nie zna
swych ról, a egzamin, który zdać musi (o czym przypomina z właściwym sobie
wdziękiem dyrektor Bradecki) nie przewiduje poprawek, zawsze może liczyć na życzliwych
kolegów którzy podszepną mu zapomniany fragment tekstu. I zaraz przed oczyma
mam niedawno zagrany spektakl dyplomowy bytomskiego oddziału PWST, stary i
wyświechtany, powie ktoś, tekst Mc Coya. Zapewne nie tak jak Mayday, przed którym nagle, ku mojej
uciesze, wzbrania się Bradecki. Czyżby nadszedł długo oczekiwany moment
refleksji, by nie powiedzieć katartycznego przebudzenia? Nadzieja ginie pod
gatunkowym ciężarem iście eschatologicznej frazeologii.
Myślę o tych młodych adeptach sztuki
aktorskiej, zdających swój najtrudniejszy w życiu egzamin nieprzewidujący
poprawki, i widzę, zdawałoby się, ten sam pot, łzy i lęk, o których wspomina
Bradecki. A jednak jest jakby inaczej – czyżby dlatego, że tym „młodym aktorom”
nikt nie podpowiada tekstu? Czy dlatego, że opętani jakąś mistyczną pasją opowiadają
nam fascynującą i ponadczasową opowieść o odwiecznych ludzkich wzlotach i nikczemnościach,
miast po raz setny nurzać się w żenujących farsach i miałkich powiastkach prowincjonalnych
demiurgów miejscowych scen? Nie, zapewne w ich zespole nie panuje po prostu tak
rodzinna atmosfera szacunku, sympatii, wzajemnego wsparcia, jaka od lat jest
udziałem trupy Teatru Śląskiego.
Później raczy nas Bradecki obrazem
epickich wędrówek rzesz aktorów i aktorek okupujących dyrekcję z żądaniem
obsadzenia, w rolach mogących wywołać pewien „demograficzny dysonans”. Słowem –
każdy chce mieć dwadzieścia lat.
I tak oto dzięki wielokrotnym
powtórzeniom, oraz innym zabiegom retorycznym dyrektora Bradeckiego, naszym
udziałem staje się jego osobiste „piekło powtarzalności”. Powtarzalności
sezonów, które trzeba wypełnić jakąś, czasem byle jaką jakością, „młodych aktorów”
zdających jakieś tam egzaminy bez sesji poprawkowych, starych aktorów chcących
na nowo stać się „młodymi aktorami”, etc. Ten „wieczny powrót” zdaje się nie
mieć końca.
A gdy już dobrniemy do ostatniego
akapitu, gdzie w stylu nieco scholastycznym, a więc właściwym także dla sposobu
zarządzania instytucji, którą Bradecki reprezentuje, obwieści nam on, że
wszystkie te staro-nowe początki „piętrzą się za nami” służąc przykładem i
przestrogą, wydaje nam się skądinąd słusznie, iż całość tego wywodu sprowadzić
moglibyśmy, w ślad za autorem, do tego wyznania twórczej i życiowej filozofii
zapożyczonej średniowiecznym mędrcom pt „Mówią wieki”. I kiedy zda się nam, że
oto dotknęliśmy wreszcie tajemnicy…
dowiadujemy się nagle i niespodziewanie, że Nowy początek dlatego jest nowy, że był już
kiedyś stary początek, i to nawet wiele razy. Cokolwiek to znaczy panie
Bradecki, chapeau bas!